Andy 2011. Aconcagua

3 March 2021 0 By Ania Sokół

W zeszłym miesiącu minęła 10 rocznica mojego wyjazdu w Andy. Niezapomniane wrażenia do dziś pozostają jak żywe. Była to jedna z ciekawszych i inspirujących wypraw. Przed wyjazdem nikogo z ekipy nie znałam a okazało się, że była to wyprawa, na której poznałam mnóstwo wspaniałych ludzi. Długie wyczekiwanie okna pogodowego w bazie, kilka wyjść aklimatyzacyjnych, szczyt i pobyt na prawie 7000m, złożyło się na dwa tygodnie pobytu w górach. Do przygód można dorzucić rozpadnięte buty, które próbowałam ratować taśmą i klejem. Luty w Polsce w 2010r był mroźny a ja wróciłam w sandałach, bo były to jedyne buty (oprócz ciężkich, górskich butów) które miałam ze sobą. Długo po powrocie nie mogłam się otrząsnąć z gór i przyzwyczaić do rzeczywistości tutaj. Piłam wino, pisałam. Pisałam i piłam wino i tak, w ciągu kilku dni, powstała ta relacja.

Aconcagua Dream czyli to co być może chcielibyście wiedzieć o Dużym Pagórze

widok z bazy Plaza de Mulas w kierunku szczytu Kamiennego Strażnika w szacie zimowej, fot. Ania

czas: luty 2011

miejsce: Argentyna, Andy, Aconcagua

osoby: 3 baby (Aga, Agnieszka, Ania), 12 facetów (Mariusz, Tomek, Andrzej, Max, Staszek, Romek, Michał, Piotr, Piotr Kanadyjczyk, Janusz, Mirek, Marek) oraz R. (Rysiek Pawłowski)

cel: 6962 m

koszt: 14 000zł (bez sprzętu i ciuchów, ale z Wielkim Żarciem nad oceanem 🙂

położenie:

Puente del Inca 2800m

Confluencia 3390m

Plaza Francia 4300m

Plaza de Mulas (baza) 4350m

Nido de Condores 5560m

Plaza Colera 5970m

szczyt 6962m

odcinki (moje) :

Puente del Inca – Confluencia

Confluencia – Plaza Francia – Confluencia

Confluencia – Plaza de Mulas

Plaza de Mulas – Nido de Condores – Plaza de Mulas

Plaza de Mulas – Nido de Condores

Nido de Condores – Plaza Colera – Nido de Condores

Nido de Condores – Plaza Colera – Nido de Condores

Nido de Condores – Plaza Colera

Plaza Colera – szczyt – Nido de Condores

Nido de Condores – Plaza de Mulas

Plaza de Mulas – Puente del Inca

widok z bazy Plaza de Mulas w kierunku szczytu Kamiennego Strażnika w szacie słonecznej, fot. Ania

Duży Pagór potrafi być Wrednym Pagórem, ale to trochę jak z porodem – boli a potem się zapomina….aż do następnego razu.

Puente del Inca, fot. Aga J.
5.02.2011 Puente del Inca, fot. Ania

dzień aklimatyzacyjny, jeszcze przed wyjściem do bazy, wycieczka z Conflencia do Plaza Francia, fot. Ania
widok na potężną południowa ścianę Aconcaguy, wycieczka z Conflencia do Plaza Francia, fot. Ania
nasze wierne towarzystwo w drodze przez Dolinę Horcones, fot. Aga B.
Dolina Horcones, przestrzenna i w 2011r bezludna, fot. Ania
7.02.2011 dotarliśmy do bazy Plaza de Mulas, fot. Aga J.

Plaza de Mulas , 4 dzień w bazie (planowo restowy)

Ogarniamy namiot (nasz absolutnie babski) trzyosobowy (2 Agi i ja) i próbujemy się jakoś zapudrować żeby wyjść „na ludzi”. Sprawdzam co się dzieje poza legowiskiem. Chłopaki pracują. Wystarczy lekko wystawić głowę i podziwiać – więc po lewej stronie widzę jak stoją pod „messą” i szorują gary oraz noszą w menażkach śnieg do topienia (punktują u R., w przeciwieństwie do nas chodzą szybko i nie śpią długo), patrzę na wprost i widzę drogę do Nido (te paskudne niekończące się trawersy), bardziej po prawej szczyt Dużego Pagóra (jego stałe ulubione zajęcie to bycie w chmurach co oznacza najczęściej złe warunki na górze). Na razie udajemy, że nas nie ma i lenimy się : Agi czytają a ja nic nie robię tzn myślę o tym co ja tu robię. Można by było na Kalymnos ze trzy razy i jeszcze do Hiszpanii, ale słucham Agi, a ona mądrze mówi, że góry wysokie uczą cierpliwości. Jest środa, dzień restowy. W poniedziałek był też dzień restowy (po przejściu Doliny Horcones) i dzień kiedy moje buty Chiruca postanowiły się zbuntować. Były wysłużone i nie powinnam narzekać, tylko dlaczego akurat musiały mi w Andach taki numer wykręcić. Podeszwy zaczęły się rozłazić już w okolicy Plaza Francia. Najpierw pękły w poprzek, potem wzdłuż, na końcu zaczęły odpadać kawałki na bokach. Michał powiedział, że mi je sklei, ale jak zobaczył co trzeba sklejać, machnął ręką (razem z R.) i dodał “zabijesz się na pierwszych 100 metrach idąc do Nido” więc wściekła zabrałam sponiewierane moje obuwie trekkingowe z „messy” i poszłam poskarżyć się Adze. Wyklinając na facetów (przy okazji wszystkim się oberwało) posklejałyśmy je w najważniejszych miejscach, modląc się żeby wytrzymały chociaż jutrzejszą wycieczkę do Nido. Wytrzymały. Weszłam w nich na 5560 i zeszłam do Mulas. A potem jeszcze 36 km w dół Doliny Horcones. Rangersi na dole zapytali „what had happened with your shoes ?”, bo po drodze poodpadała prawie cała reszta. Ostatecznie wyrzuciłam je (pięknie zapakowane w pudełku po Agnieszkowych szpilkach) w hotelu w Vina del Mar w Chile.

Plaza de Mulas w zimowej szacie, fot. Ania
nasz babski namiot w oczekiwaniu na okno pogodowe, fot. Ania
Aga B. wykonuje czynności życia obozowego, fot. Ania

Pierwsze wyjście do Nido de Condores, 3 dzień w bazie

Wycieczka z depozytem – trzeba wnieść wyżej szturmowe ubrania, jedzenie i namioty. Mają pójść wszyscy, oprócz Piotra., spekulanta giełdowego, z Kanady (Piotr źle się czul). Dzień wcześniej R. zarządził, ze baby mają wyjść dwie godziny przed facetami (wiadomo – baby chodzą gorzej) i rano słyszymy ryk z „messy”:

“Agnieszka miała być o 8:00 na śniadaniu” (jest 7:55)

Złe wypełzamy z namiotu i wleczemy się do „messy”, szybkie śniadanie, plecaki na plecy i idziemy. Razem z nami Romek i Staszek (zdecydowali się na szybsze wyjście). Pogoda cudna. Droga na początku prowadzi zakosami – ostro w górę, potem zakosami – bardziej po płaskim, wszystko po piargach, są miejsca gdzie trzeba uważać, żeby się nie śliznąć w dół. Po dwóch godzinach razem z Agą dochodzimy do Camp Canada na 5050. Tu mijają nas Mirek i Piotr, a potem większość chłopaków i R. Chłopaki dalej punktują. W poniedziałek ustanowili rekord w przejściu doliny Horcones – 5 godzin, podczas gdy czas przejścia jest obliczony na 8, i widać, że wyżej też sobie nie odpuszczą z tym wyścigiem.

9.02.2011 Aga J. na niekończących się trawersach podczas pierwszego wyjścia do Nido de Condores, fot. Ania
widok na Plaza de Mulas podczas podejścia w kierunki Nido de Condores, fot. Ania
Camp Canada, obóz pomiędzy Plaza de Mulas a Nido de Condores, z którego nie korzystaliśmy, fot. Ania

Droga jest monotonna i dłuży się w nieskończoność. Im wyżej tym gorzej: 40 kroków, 10 wdechów. Potem nudzi mi się to liczenie, więc szukam większych kamieni i idę z przystankami na wdechy od jednego do drugiego.Dochodzę do siodła, wydaje się, że dalej powinno być lekko w dół albo płasko, ale nic z tego, dalej zakosy, a potem trawers, też w górę. Aga poszła szybciej, ja zostałam w tyle. Aga ma super kondycję (w sierpniu była na Piku Lenina, doszła do ostatniego obozu, potem było załamanie pogody i musiała zejść, była też m.in. na Matterhornie, Grossglocknerze, Island Peak) i wysokość w jej przypadku nie ma znaczenia. Idzie równo, rzadko się zatrzymując. W Nido jest 20 minut przede mną i gdy ja w końcu tam docieram (jednak w przepisowym czasie 6 godzin) ona już siedzi w namiocie, który zdążył w międzyczasie rozbić dla nas R. (namiot w dalszym ciągu trzyosobowy, identyczny jak nasz bazowy). R. jest przybity, ktoś pociął namioty, które zostały po ostatniej wyprawie, ukradł buty wyprawowe, jedzenie i czekan. Zostawiamy depozyt i poimy herbatą Piotra (jednak wyścig nie do końca wyszedł mu na dobre). Schodzimy. W międzyczasie zepsuła się pogoda – trawersy zniknęły we mgle i śniegu. Zsuwamy się z Agą wprost w dół po zaśnieżonych piargach. Aga narzuca ostre tempo, więc w pewnym momencie robi mi się słabo (powtórka z rozrywki z Blanca). Zwalniam i jest ok. Pod koniec już niewiele widać, w gęstej mgle docieramy do Mulas.

Siedzimy w „messie”, gdy wraca Rysiek z Agnieszką. Agnieszka ma niewyraźna minę, ledwo trzyma się na nogach ze zmęczenia i coś tam mówi, że nam potem powie o co chodzi. W końcu mówi, że Marek zasłabł na górze i razem z R. i Staszkiem sprowadzili go w ekspresowym tempie na dół. Obrzęk płuc. Na szczęście na dole poczuł się znacznie lepiej, ale dla niego oznacza to koniec wyprawy. Lekarz bazowy zarządził odwrót helikopterem, a na noc położył w punkcie medycznym i podłączył do tlenu. Szkoda chłopaka, przyszedł się pożegnać, a wcześniej poprosił Mirka żeby zajął się jego bagażem.

Plaza de Mulas, 5 dzień w bazie (przymusowo restowy), chyba piątek

Najgorsze są noce. Wiatr szarpie namiotem. Wieczorem jest zimno, potem w śpiworze robi się gorąco, nie wiadomo czy wychodzić z niego czy wprost przeciwnie. Każdej nocy budzę się po dwóch godzinach snu – ból głowy i „zimna” kalkulacja – wychodzić z namiotu na sikanie czy udawać, że sikać się nie chce. Słyszę głos Agnieszki: „Ania, idziesz sikać ?”. No to idziemy. Mozolny proces ubierania : czapka, czołówka, polar i sandałki i byle dalej od śniegonośnych terenów (jedyne zródło wody, bo ta w rurach z lodowca zamarza). I do rana już nie śpię. Wsłuchuję się z zazdrością w spokojne oddechy Ag, śpią po 10 godzin każdej nocy, a ja leżąc w środku przewracam się z jednego boku na drugi. Rano woda leje się po ścianach namiotu, śpiwory z zewnątrz są zupełnie wilgotne. Ból głowy rozsadza czachę, łykam aspirynę albo ketonal. Patrzę w zaparowane lusterko, dobrze, że tak niewiele widać – oczy zapuchnięte, górne powieki włażą na dolne, oczy zaklejone ropą przemywam chusteczkami i wciskam na nie soczewki. Dalej sypie i wieje, zapowiada się kolejny dzień w bazie. Z „messy” dobiega głos R., a nam potrzeba godziny jeszcze żeby się ogarnąć i wyjść z namiotu. Kilka dni temu napisałam, że jestem szczęśliwa, że tu jestem. Dziś wydaje mi się, że to było wieki temu.

Jedzenie, wbrew czarom R. i Maxa (Max wyzbierał całe drewno w okolicy i jest pewny, że nie zostanie spalony), powoli się kończy (zapasy zostały zjedzone przez poprzednią wyprawę, dobrze, że wrzuciłyśmy w supermarkecie w Mendozie do kosza tyle ile mogłyśmy), 11 głodnych facetów, którzy się nudzą, siedzą w messie i jedzą przez cały dzień. Zresztą na apetyt ja też nie narzekam, w tym przypadku choroba wysokościowa mnie nie dotyczy : pochłaniam wszystko, na każdej wysokości, w każdej ilości i o każdej porze. R. zamówił muły – jutro mają przywieźć jedzenie.

życie w babskim namiocie, fot. Ania

Dziś chłopaki nie wytrzymały i poszły razem z R. na obiad do Księżniczki Weroniki (dziewczyna z agencji Aconcagua Trek, nazwana przez Michała księżniczka bo ma na stałe przyczepioną obrażoną minę). Lomo (czyli stek), coś tam jeszcze – cała przyjemność kosztuje 35 dolarów. Jeden jedynie zjadliwy obiad ugotował tu Michał w pierwszy dzień – makaron z sosem spaghettipodobnym, my próbowałyśmy drugiego dnia upichcić coś z ryżu i wszystkim co nam wpadło pod rękę, ryż był twardy (po godzinie gotowania), z reszty wyszła superniezjadliwa berbelucha, ale chłopaki z głodu przełknęły. Mirek jako jedyny poprosił o dokładkę, ale Mirek jest profesorem od fizyki i podejrzewam, że dopatrzył się jakiejś szczególnej reakcji zachodzącej pomiędzy groszkiem, ryżem a stopioną wodą ze śniegu.

życie w messie, gotujemy super niezjadliwą berbeluchę fot. Andrzej

Dziś ciśnienie spadło jeszcze bardziej. Czuję się kiepsko, byle podejście oznacza zadyszkę. Od dnia załamania pogody, czyli od wtorku, na górze zmarło kilka osób (obrzęk płuc, obrzęk mózgu), był też jakiś obryw i kilka osób zostało rannych, rano słychać było warkot helikopterów. To wszystko powoduje przygnębienie i brak motywacji do działania. Wczoraj udało mi się porozmawiać przez telefon z Adą . Przy okazji poznałyśmy Miguela. Miguel jest plastykiem i ma w Mulas galerię (przed galerią stoi zielona „palma”, rośnie „trawnik” i stoją leżaki), ale podejrzewam, że głównym jego źródłem dochodu jest internet (10 dolarów za 15minut) i telefon (3 dolary za minutę). Miguel maluje Aconcaguę w stylu vangoghowskim, a nas częstuję yerbą i jakąś tutejszą mocną wódką. Mnie próbuje nauczyć kroków tanga, ale po minucie rezygnuje – prawie go zadeptałam.

Miquel i jego twórczość w Plaza de Mulas, fot. Janusz
Refugio Plaza de Mulas, fot. Ania

Żeby całkiem nie zwariować podejmujemy decyzję o wyprawie pod prysznic do Refugio Plaza de Mulas, oddalonego od bazy o kilometr. Kolejne szaleństwo za 10 dolców czyli 10 minut pod ciepłą wodą. Mamy pecha, bo w hotelu zepsuła się pompa. Byłyśmy we wtorek i działała. Piec gazowy obsługiwał Podglądacz. Ten piec działał tak, że najpierw trzeba było odkręcić wodę a potem włączyć piec, na koniec najpierw wyłączyć piec, potem zakręcić wodę. Podglądacz podbiegał do pieca, który wisiał naprzeciwko prysznica, a potem oddalał się w kierunku korytarza, ale ponieważ ja go widziałam w lustrze ustawionym na blacie na przeciwległej ścianie, on również widział każdego chlapiącego się pod prysznicem. (staranne zasunięcie zasłonki załatwiło problem). Czekamy aż naprawią pompę i rozmawiamy z Polakami, grupą, która tu przyjechała sama, jedna para była już po, tzn wszedł chłopak, dziewczyna doszła do Colera. Chłopak powiedział, że nawet jakby mu zapłacili bardzo dużą kwotę, to nigdy więcej nie zdecydowałby się drugi raz wchodzić na szczyt. Bardzo nas zachęcił jednym słowem. Pozostała czwórka rozchorowała się na jakiejś innej górze na 6000 i teraz jeszcze się kurowali, czekając na dobry moment żeby wyjść do góry. Z tej całej czwórki nic nie było tylko Ani, lekarce z Zakopanego, natomiast jej mąż wyglądał nie najlepiej. Po trzech godzinach sytuacja bez zmiany – pompa zepsuta, my nieumyte. Wracamy.

punkt medyczny w bazie, fot. Aga B.
trochę luksusu w bazie, fot. Aga B.

Wieczorem wycieczka do lekarza bazowego. Tym razem, po przypadku Marka, R. osobiście wszystkich pogonił do punktu medycznego. Lekarz osłuchał płuca, zbadał ciśnienie, tętno i saturację. Saturacja z 90 (dzień po przyjściu do Mulas) spadła mi do 84 (poniżej 80 nie można wychodzić wyżej). Kiepsko. Ale zgadza się z to z moim samopoczuciem. Mam wrażenie, ze im dłużej tu siedzę tym gorzej się czuję, a powinno być lepiej. Agi mają dobrą saturację, ale lekarz pociesza mnie, że jest ok i mogę iść do góry. Mówi jeszcze, że trzeba pić minimum 4 litry dziennie żeby się dobrze zaaklimatyzować. Niestety z wodą mamy problem. Rano zamarznięta w rurach, potem coś tam kombinują, nie zawsze wychodzi, więc zostaje topienie śniegu. 4 litry dla każdego oznacza 60 litrów dziennie natopionego śniegu, przy dwóch garach i dwóch palnikach słabo wykonalne. Po południu i wieczorem dalej zawierucha, sypie i wieje. Szczyt Pagóra zachmurzony albo wisi nad nim „soczewka”. Szansa na jutrzejsze wyjście maleje. Większość ludzi z innych ekip zeszła do bazy, nie widząc dalszego sensu czekania na pogodę na górze.

Baza Plaza de Mulas, 6 dzień w bazie (przymusowo restowy), sobota

W nocy wiało strasznie. Miałyśmy wrażenie, że namiot odfrunie razem z całą zawartością. Huk nie pozwalał zasnąć, nie tylko mi tym razem, Agi też nie dały radę przez pół nocy. Rano ucichło i zaświeciło słońce. Oczy jeszcze bardziej zapuchnięte niż dzień wcześniej, ale drugie pół nocy przespałam, więc bilans wyszedł dodatni. R. wysłał Piotra Kanadyjczyka na górę (wcześniej nie był na wycieczce aklimatyzacyjnej w Nido) razem z telefonem satelitarnym. Muły w południe dowiozły zapasy (chleb, jabłka, pomidory, makaron, masło, ser i szynkę). Dwa kilo masła zostało zjedzone w pół dnia, ten sam los podzieliło dwa kilo sera żółtego.

prace obozowe, topienie śniegu, fot. Ania

Stojąc w kolejce do wc patrzyłam jak Max zaklinał pogodę na modłę buddyjską: obrzucał zielskiem kopczyk z kamieni, a potem polewał czymś z bidona, na koniec tych obrzędów uklęknął na ziemi z rozłożonymi rękami i głową wzniesioną ku górze. Wszyscy powoli tracą cierpliwość. Tak, Max, może Ty uratujesz naszą wyprawę.

Z Mariuszem i Tomkiem idziemy sprawdzić pogodę w necie. A w necie czarno na białym: sobota na Aconcagule – słońce ( i na 5000 i na 6000), dobra pogoda ma być do czwartku, w poniedziałek trochę chmur, trzy dni bezwietrzne, potem ma zacząć wiać. Dziś sobota, pogoda fatalna, być może prognoza o jeden dzień jest przesunięta i od jutra będzie poprawa.

w oczekiwaniu na pogodę, fot. Ania

Po południu siedzimy w „messie”. Są chyba wszyscy. Nastroje minorowe. Zastanawiamy się co będzie dalej i gdzie jest R. R. przez te wszystkie dni w bazie rzadko zaglądał do „messy”, a jeżeli wpadał do niej to głównie po to żeby wydać jakieś polecenie. Przed przyjściem do bazy serwował nam w dużych ilościach swoje historie górskie (i nie tylko). W Mulas wyraźnie wpadł w zły nastrój. W końcu od chłopaków dowiedziałyśmy się, że ktoś z poprzedniej wyprawy zamierza go podać do sądu (część klientów uważała, że nie wywiązał się z umowy, co pośrednio spowodowało również nieporozumienia z Magdą, żoną R.). R. wpada późnym popołudniem. Chwilę milczy a potem mówi krótko:

„Nie zapowiada się na poprawę pogody. Śniegu napadało tyle, że nie da rady przejść przez żleb Canaletta, nikt nie zdąży przetrzeć szlaku po tych opadach, szczególnie jeżeli jeszcze przez kolejne dni będzie padać. Za dwa dni trzeba będzie sprowadzić muły i schodzić na dół. Depozyt z Nido ściągniemy sami albo zamówimy tragarzy, tylko trzeba będzie im za to zapłacić.” Nie wierzymy w to co słyszymy. R. nie ma ochoty tu dłużej siedzieć, do wylotu zostały jeszcze prawie dwa tygodnie a on mówi o zakończeniu wyprawy. Po minie Agi widzę, że jest tak samo wściekła jak ja. Jak to wracać ??? Rok myślenia o Pagórze, kilka miesięcy przygotowań i kupa pieniędzy wywalona w błoto w bazie w Mulas ??? Staramy się mówić spokojnie :

„Rysiek, my chcemy czekać, dzisiaj miała być poprawa pogody. Sprawdziliśmy w necie. Chcemy wyjść do Nido a potem zobaczymy co dalej” Mariusz i Tomek przytakują, reszta po chwili też.

R. jest zaskoczony, kilka osób z poprzedniej ekipy zrezygnowało już przy podejściu do Nido, mimo dobrej pogody, a tu opór przy tym całym śniegu i jeszcze wszyscy chcą próbować.

„ dobrze, dwa dni możemy poczekać, kto chce jutro iść do Nido?”

Prawie wszyscy chcą, część zamierza zostać na nocleg, część wejść a potem zejść do Mulas. My z Agą chcemy zostać na górze. Koniec z przygnębiającą bazą w Mulas i „messą”, mam serdecznie dosyć bezczynnego siedzenia tutaj. W nocy sprawdzam – Pagór pozbył się „soczewki”.

Nido de Condores

„Janusz, jeżeli będziesz chciał zejść, to powiedz i schodzimy”

„Mowy nie ma, idziemy dalej aż do Nido”

Janusza spotkałam jeszcze przed Canadą. Aga szła swoim tempem i widząc, że mam towarzystwo poszła szybciej razem z Andrzejem.

„Ania, to ja powinienem się opiekować Tobą a tymczasem Ty opiekujesz się mną.” Patrzę na Janusza: albo zwariował albo czuje się jeszcze gorzej niż ja. W obecnym stanie ducha i ciała nie byłabym w stanie zaopiekować się chomikiem, świnką morską, czy też innym zwierzęciem futerkowym (gdyby komuś przyszło do głowy porzucić takie stworzenie w drodze do Nido) a co tu mówić o Januszu. Ale na wszelki wypadek daję Januszowi glukardiamid, baton energetyczny, sama też zjadam taki zestaw i zarządzam przerwę na picie. Ciągle mam w głowie przypadek Marka i tych nieszczęśników, którzy zmarli w ostatnich dniach. Picie wydzielamy sobie małymi porcjami, mamy litr herbaty, który musi wystarczyć do Nido. Robimy dużo postojów i zanim jeszcze zdążymy poderwać tyłki z jednego miejsca już wyszukujemy miejsce na kolejny odpoczynek. W praktyce wygląda to tak : dwa zakosy, kamień, siadamy, dwa zakosy, kamień, siadamy….. i tak wyrywamy centymetr po centymetrze Dużemu Pagórowi (chwała mu za to, że zrezygnował na razie z bujania w obłokach).

Dzień wyjścia z bazy z zamiarem wejścia na szczyt, widok na Plaza de Mulas, fot. Ania
mozolne podchodzenie do obozu 1, czyli Nido de Condores, fot. Ania

Przed przełęczą mijają nas „maratończycy” Michał i Piotr. Wyszli ze dwie godziny później i teraz patrzę z nieukrywaną zawiścią jak sobie radzą z zakosami. Na wysokości ponad 5000 idą jakby brali udział w przebieżce na Gubałówkę (w Mulas, wśród innych ekip, już od kilku dni krążyły opowieści o „biegaczach” Pawłowskiego). Od przełęczy widać flagę obozową, cel wydaje się być bliski, ale to jeszcze 1.5 godziny dreptania – zakosy a potem trawers. Trawers jest ostatnim sprawdzianem wytrzymałości i cierpliwości na tym odcinku. Janusz w międzyczasie odzyskał trochę sił, ja wlokę się za nim. W połowie spotykamy R. schodzącego z góry do Mulas. R. jest zdecydowanie w lepszym humorze – ktoś podrzucił do namiotu rzeczy, które wcześniej stamtąd sobie „pożyczył”. Cennym „zwrotem” są buty wyprawowe. Chwilę później minął nas wściekły Michał, był w Nido, stwierdził, że nie ma tam nic do jedzenia i ze złości wpadł na pomysł zejścia do Mulas. Nie było to zejście – to był bieg w dół. Po 8 godzinach udręki (2 godziny wydłużyła się ta wycieczka w stosunku do poprzedniego wejścia i był to mój najgorszy dzień na Pagórze) stanęliśmy dumnie obok flagi czując się tak jakbyśmy już weszli szczyt – uściskaliśmy się z Januszem uroczyście mamrocząc coś przy tym, że dobrze, że się spotkaliśmy przed Canadą, że sami to nie dalibyśmy rady z tymi zakosami…. Nasza „jedynka” stoi na końcu obozowiska, jeszcze kilka kroków i już nas witają. I czeka Aga z herbatą w termosie (jest prawie jak w domu 🙂 Ten nasz „nowy dom” jest pięknie położony, nie ma tu niczego co przypominałoby Mulas : jest zachód słońca, mamy puchówki (czyli wcześniej przyniesiony depozyt) i ….nie ma kibelków – są worki na merde.

I czeka Aga z herbatą w termosie (jest prawie jak w domu :), Nido de Condores, fot. Ania

Merde w workach

„Merde chodzi po ludziach” autor Stephen Clark. Zabrałam ze sobą a potem pożyczyłam, bo żal mi się zrobiło Mariusza, który w Mulas wypowiedział wojnę Vonnegutowi. Polecam – lektura zabawna lekka i przyjemna (i można się naczytać, bo tomów z „merde” w tytule jest więcej).

W Mulas wszelkie sprawy związane z merde załatwia się w blaszanych budach, kryjących blaszane beczki wkopane w ziemię (co jakiś czas zwożą je helikopterami w dół). Każda agencja ma swój blaszak zamykany na klucz. Klucz wisi w agencji, więc żeby skorzystać z blaszaka trzeba najpierw pójść po kluczyk (odległość pomiędzy jednym a drugim nie jest mała). Kluczyka najczęściej nie ma, bo chętnych do toalety jest dużo. Ania Lekarka znalazła sposób na to całe łażenie – blaszak otworzyła, kluczyk schowała.

Korzystanie z blaszaka jest karkołomne, bo po pierwsze trzeba uważać żeby nie wpaść do dziury pełnej merde, po drugie trzeba trzymać się mocno bocznych ścianek , bo nogi na śliskiej mokrej blasze rozjeżdżają się na boki.

Worki obowiązują od Mulas wzwyż. Worki na merde są białe, niezupełnie nieprzezroczyste, na każdym czarnym mazakiem jest wpisany numer delikwenta. Worka trzeba pilnie strzec -utrata oznacza 300 dolców wpłaconych na rzecz Parku Narodowego. Pełny worek mocuje się do plecaka i wędruje z nim od obozu do obozu. Worek oddaje się przy wymeldowaniu z Mulas (worek jest wrzucany do beczek, ale wcześniej strażnicy sprawdzają numer i przypisanego do niego delikwenta). Mój organizm zareagował gwałtownym „nie” na widok worka (bardzo się to zemściło na mnie w drodze powrotnej doliną Horcones) więc po 6 dniach wrzuciłam do beczki atrapę. Za pozostawienie merde poza workiem grożą wysokie sankcje karne. R. opowiadał o przypadku gdy rangersi pewnego razu przyszli do niego z informacją, że ktoś z jego ekipy zanieczyścił teren, wszyscy się wypierali (wiarygodnych świadków nie było) do momentu kiedy udano się na miejsce zdarzenia i okazało się, że został ślad – permit z wypisanym imieniem i nazwiskiem, który posłużył w tej historii jako papier toaletowy.

Coler – wyjście aklimatyzacyjne, poniedziałek

O 9 rano chłopaki sprawdziły temperaturę, na zewnątrz -15, w namiotach -8. Luz, zaczynam się przyzwyczajać i przestałam marznąć. W ogóle stwierdzam, że do wszystkiego można się przyzwyczaić: do liofilii jedzonych na zmianę z kaszkami, do topienia śniegu, widoku worków na merde, sikania na ponad dwudziestostopniowym mrozie,wiatru, totalnego chaosu w namiocie i jedzenia na podłodze. Potrzeba jedynie odpowiedniej ilości czasu żeby odwyknąć od cywilizacji. Nie mogę tylko przyzwyczaić się do niemycia, chyba że jest ostry mróz (a tu na górze jest), wtedy brak prysznica też nie jest tak bardzo dokuczliwy.

W drodze do Colera, fot. Ania

Rano rozmowa przez telefon satelitarny z R. – mamy iść do Colera, koniecznie w rakach, na razie bez depozytu. Ten odcinek nie jest długi, 410m przewyższenia, przewidywany czas na wejście to 3 godziny, na zejście potrzeba ok. 1 godziny, nie musimy się więc spieszyć. Droga biegnie cały czas równo pod górę, są moje ulubione trawersy, przed Berlinem robi się stromo, trawersy stają się bardziej poplątane. I gdzieś przed tą stromizną mój organizm nagle zwariował, doszedł do wniosku, że na tej wysokości czuje się świetnie: żadnej zadyszki, wolny, ale równy krok i nie muszę bez przerwy odpoczywać. I to był chyba ten czas gdy zaczęłam wierzyć, że mam jakąś szansę żeby wejść na szczyt.

W połowie drogi zrobiliśmy dłuższy postój. Był to przykry moment, bo z góry trzy osoby ściągały rozciętą beczkę, w środku zawinięte w śpiwór były zwłoki. Był to prawdopodobnie Czech, który zmarł w nocy z wychłodzenia na wysokości Independencii, już po zejściu ze szczytu. Prawdopodobnie, bo na początku drogi do Colera spotkaliśmy Polaka, który opowiedział nam, że czuwał w nocy przy umierającym chłopaku. Znalazł go na wysokości 6300, chłopak był bez śpiwora i namiotu, miał tylko płachtę biwakową, która nie była wystarczająca na temperatury, które w nocy są na tej wysokości. Jedna osoba ciągnęła beczkę, dwie pozostałe hamowały z tyłu cały ten karawan, schodzili wolno ze względu na stromiznę i osypujący się piarg ze śniegiem. Chwila niepewności i zadumy. Można jedynie pochylić głowę i … pójść dalej.

W Colerze było nieprzyjemnie. Obóz położony jest na wysokości 5970m w malowniczym miejscu (jest to rodzaj gniazda, nawet wchodzi się do niego lekko wspinaczkowo, otoczony jest skałami, z otwarciem w kierunku szczytu), ale zrobiło się mgliście i zaczął padać śnieg. Szybko zeszliśmy w dół do Nido.

Tuż przed Colerem, fot. Ania
Coler, wysokość 5970 m n.p.m., fot. Ania

W Nido był już R., za chwilę przyszła też z Mulas Agnieszka i Kanadyjczyk, a wcześniej Michał. Na dole został Mirek, który miał jakiś problem z żołądkiem. R. zostawił mu jeden z telefonów.

R. siedział w namiocie i topił śnieg.

„Hej Samosie dla Was też natopić śniegu, bo wy tak wszystko same, to może nie potrzebujecie ?”

To do nas – bab. R. uznał nas za „dziwne” baby jeszcze na początku wyprawy kiedy zakomunikowałyśmy w recepcji hotelu w Santiago, że nie będziemy spać ani w hotelu ani w namiocie z żadnym z obecnych tu facetów, że chcemy babski namiot i babski pokój w hotelu. Deklarację zakończyłam następującą przemową: „Panowie, w domach zostały wasze żony, matki i kochanki. Teraz jesteście na wakacjach, więc wyluzujcie i odpoczywajcie ”.

Coler – wyjście z depozytem, wtorek

Kolejny ranek w Nido połączony z nerwówką. R. wyznacza ekipę szturmową, która ma dziś pójść na nocleg do Colera, a jutro o świcie wyjść w kierunku szczytu. Do Colera trzeba wynieść trzy namioty dwuosobowe czyli wychodzi, że 6 osób zostanie wysłanych na górę. Siedzimy w namiocie i nasłuchujemy. Mamy nadzieję, że my z Agą też jesteśmy na „liście” – byłyśmy już w Colerze (aklimatyzacja zaliczona) i czujemy się dobrze. R. wyznaczył 6 facetów, wśród nich jest Tomek, Mariusz, Michał, Piotr, Andrzej i Max. Nad nami w ogóle się nie zastanawiał. I wtedy Aga wkroczyła do akcji, poprosiła chłopaków o miejsce w namiocie. Mariusz i Tomek powiedzieli, że nie ma problemu, że w trójkę się zmieszczą (cel był „szczytny”, więc chwilowo odpuściłyśmy z deklaracjami spania w namiotach czysto babskich). Potem Aga poszła na pertraktacje do R.R. był niezadowolony, ale w końcu dał Adze zgodę na wyjście. Potem poszłam ja, Andrzej i Max również powiedzieli, że w trójkę się zmieścimy i że nie ma problemu. Idę do R. Pada absolutne „nie”, ja mam iść jutro, bo „i tak o jedną babę jest za dużo w grupie szturmowej” poza tym mam się dalej aklimatyzować. Czyli drugie wyjście do Colera (tym razem z depozytem) i zejście do Nido, drogę do Colera zdążyłam polubić, aklimatyzacja się przyda, mogę iść, martwię się tylko czy pogoda wytrzyma do czwartku. Ale po tym jak słyszę że „o jedną babę za dużo” zaciskam zęby i idę pakować swoje rzeczy i depozyt, mając nadzieję, że Pagór jeszcze trzy dni wytrzyma bez „soczewki”.

W połowie drogi do Colera spotkaliśmy Anię Lekarkę i jej męża. Próbowali wejść na szczyt bezpośrednio z Nido, ale pod Independencią zawrócili, Paweł nie czuł się dobrze, szli wolno i bali się, że nie zdążą zejść ze szczytu przed zmrokiem. Od Ani dostałam estazolam (tabletki nasenne, nie powinno się stosować wysoko w górach, ale męczyło mnie już to chroniczne niewyspanie). Spotkaliśmy również Polaków, którzy przyjechali z innymi agencjami („Pamir”, PKA, „Annapurna” ) i grupy, które przyjechały same, większość ludzi wykorzystała okno pogodowe i weszła na szczyt, na wszystkich spotkanych twarzach było tylko widać ogromne zmęczenie.

Drugie wyjście aklimatyzacyjne do Colera, fot. Ania

Chińczycy

Chinkę spotkaliśmy przed Berlinem. Wisiała (dosłownie) na kijach, robiąc 1/3 kroku na minutę Towarzyszyło jej 3 lokalesów. Lokalesi nie wiedzieli co z Chinką zrobić, więc cierpliwie za nią dreptali. Patrzyliśmy zdumieni na to w jaki sposób poruszało się to całe towarzystwo. Miało się wrażenie, że dziewczyna lada moment upadnie i więcej nie wstanie. Jej grupa szła z przodu i wtedy przypomniałyśmy sobie z Agnieszką, że przecież już ich spotkałyśmy w drodze do Refugio Plaza de Mulas. Wyglądali jak stado olbrzymich Teletubisiów w drodze na Everest. Wszyscy mieli żółte La Sportivy na nogach, kurtki puchowe (każdy miał na kurtce naszywkę z napisem Bejiing 2008) i plecaki. Szli potwornie wolno, kiwając się na boki.

Widząc Chinkę wkroczyłyśmy do akcji zmieniając się w jednej sekundzie w dr Agnes i dr Anę (tak nazwała Agnieszkę i mnie Aga jak zobaczyła nasze apteczki – z ilością leków i środków opatrunkowych, które zabrałyśmy ze sobą, mogłyśmy konkurować z punktem medycznym w Mulas)

„You have to go down with this lady” to do lokalesów i dalej „it’s very dangerous to go higher”

„yes, yes, yes” lokalesi tępo kiwają głowami

więc zaczynamy mowę od nowa, tym razem zwracając się do dziewczyny, ale wcześniej pytamy

„where are you from ?” (wiemy, ale wolimy sprawdzić czy ona wie)

„how old are you ?” (tego nie wiemy i pytamy z babskiej ciekawości)

Dziewczyna zrobiła niezupełnie przytomny grymas, który jak należało się domyślić miał być uśmiechem, ale odpowiadała w miarę rzeczowo na pytania. Na zakończenie wcisnęłyśmy jej do buzi glukardiamid (nie protestowała, równie dobrze mogłyśmy jej wcisnąć kokę). Idąc dalej w kierunku Berlina patrzyłyśmy co zrobi to towarzystwo, siedzieli w tym samym miejscu gdzie ich zostawiliśmy, a potem zniknęli nam z oczu.

Grupę chińską spotkał następnego dnia Michał. Próbował wyprzedzić ich przed szczytem, ale po tym jak niewiele brakowało żeby jeden z Chińczyków zsunął się z wąskiego trawersu, poddał się, przysypiając przy okazji kilka razy po drodze. W końcu zrezygnowany podążył za nimi, wyklinając w duchu, że zepsuli mu styl i czas wejścia na szczyt. Na szczycie znalazła się więc grupa chińska i Michał, który musiał swój czas pobytu na wierzchołku Pagóra przeznaczyć na robienie zdjęć. Chińczycy ustawili się obok słynnego krzyża, Michał robił im foty, a potem Chińczycy wyciągnęli krzyż i machając nim radośnie na wszystkie strony poprosili Michała o następną porcję fot. Kolejną osobą, która spotkała Chińczyków był Max. Było to już poniżej szczytu. Scena opowiedziana przez Maxa: Chińczycy siedzą w szeregu, przed nimi stoi przywódca z butlą tlenu, każdy po kolei otwiera buzię i dostaje po dwa łyki tlenu. Po tym jak ostatni kończy, przywódca podchodzi do pierwszego w szeregu i zaczyna się następna kolejka. Nie udało nam się ustalić czy „nasza”Chinka była z nimi, Michał opowiadał, że widział w grupie Chinkę, która schodziła ze szczytu na kolanach a potem była sprowadzana na linie, ale może to była inna Chinka…..

Coler – szczyt – Nido, środa, czwartek (17.02.)

Rano R. nawiązał łączność z grupą szturmową, jest niespokojny, bo wszyscy wyszli za późno. Zamiast wyjść około 6.00 wyszli po 8.00. A Michał z Piotrem jeszcze siedzą w Colerze. Dziś my (druga grupa szturmowa) pakujemy się na nocleg do Colera. Agnieszka ma problem, bo w nocy pękło jej jakieś naczynko w oku i na białym tle widać wyraźnie czerwoną plamkę. R. mówi że jest to niebezpieczne, że to przez wysokość i ciśnienie i że spotkał się w Himalajach z takim przypadkiem (facet przestał widzieć na jedno oko) i radzi Agnieszce żeby zrezygnowała z wchodzenia na szczyt, ale żeby się ostatecznie upewnić to powinna pójść do lekarza, który ma dyżur w namiocie rangersów. Agnieszka pyta mnie co ma robić. Nie wiem, bo nigdy nie słyszałam o takim przypadku, decyzja jest trudna, Agnieszka wprawdzie wolniej chodzi, ale jest zaaklimatyzowana i czuje się całkiem dobrze. W namiocie rangersów dowiaduje się, że lekarza dyżurującego nie ma, bo ściąga kolejne zwłoki z Colera. To info ostatecznie przesądziło o decyzji Agnieszki. Nie idzie dalej. Żegnamy się, Agnieszka schodzi w dół do Mulas ja idę do góry razem z Januszem, Staszkiem, Romkiem i Kanadyjczykiem, R. ma jutro iść na szczyt prosto z Nido i gdzieś po drodze nas dogonić. Wyszłam ostatnia, po dwóch trawersach dogoniłam chłopaków. Janusz chce schodzić, czuje się słabo i mówi, że rezygnuje z dalszej akcji. Szkoda, miałam nadzieję, że w Nido odzyska siły i pójdzie dalej, ale tu każdy samodzielnie podejmuje decyzje. Tym razem ja zapomniałam o termosie, więc Janusz daje mi swój (drugi jest w Colerze) a potem idzie na dół. Zostajemy w czwórkę i w tym składzie docieramy do dwójki. W obozie sprawdzamy co zostało w namiotach po grupie szturmowej i z lekką paniką odkrywam, że nikt z nas nie zabrał z dołu gazu. Są palniki, wzięliśmy jedzenie, ale nikt nie pomyślał o gazie. Zbieram wszystkie butle i zastanawiam się czy to wystarczy żeby natopić śniegu na dzisiejszy wieczór i na atak szczytowy (każdy powinien jutro mieć po 2 litry herbaty). Romek proponuje, że będzie topić śnieg w środku w namiocie (w przedsionku za mocno wiało), w ten sposób zużyjemy mniej gazu. I gdy tak kombinujemy schodzą pierwsi z grupy szturmowej – Michał i za chwilę Piotr, byli na szczycie i chcą pić. A ponieważ spragnionych napoić trzeba, więc Romek zwiększa produkcję wody. Potem schodzi Aga, Andrzej i Max. Wszyscy wykończeni i też chcą pić (andyjskie powietrze jest strasznie suche). Aga mówi, że cała droga jest cholernie wyczerpująca, ale jutro mam się nie poddawać tylko iść z nastawieniem, że da się to zrobić (tzn wejść na szczyt Pagóra). Pogody nie mieli najlepszej, na trawersie przed Canalettą bardzo wiało, trudno było oddychać i wszystkich zatykało. W międzyczasie odezwał się Rysiek, zapytał o nazwiska osób, które weszły na szczyt (info o grupie szturmowej na stronie Patagonii było od razu, szkoda, że o nas nic R. nie napisał, zrobiła się nerwowa atmosfera, bo nikt nie wiedział co się działo z nami przez trzy dni). Jako ostatni zeszli Tomek i Mariusz, chłopaki wycofały się po przejściu Canaletty, czyli niewiele brakowało już do szczytu (bali się, że zabraknie im siły na zejście i zrezygnowali), ale jutro chcą spróbować jeszcze raz. Mariusz jest lekko odwodniony, proszę go żeby się nie ruszał z miejsca i idę po gastrolit. Podziwiam ich, że w przy takim zmęczeniu chcą jeszcze raz próbować, ale wiem, że są zdeterminowani i zależy im na wejściu na Pagór – w czerwcu jadą na Mc Kinleya.

Coler po raz trzeci, fot. Ania
Widok z Colera na drogę w kierunku szczytu, fot. Ania

Noc jest bardzo zimna, ładuję się do śpiwora ubrana w kurtkę z polaru, kurtkę goretexową, dwie pary grubych skarpet, botki puchowe, spodnie polarowe (to wszystko założone na „drugą skórę” czyli bieliznę termoaktywną) czapkę i rękawiczki, do środka pakuję dwa termosy z gorącą herbatą- zostawione poza nie wytrzymałyby do rana (gazu na szczęście wystarczyło na to całe gotowanie), aparat fotograficzny, baterie i czołówkę. Ledwo sama się tam mieszczę. Staszek, mój towarzysz z namiotu, mówi że zaprasza mnie na kolację, brzmi to tak groteskowo, że obydwoje wybuchamy śmiechem (Staszek w każdej sytuacji potrafi rozładować złą atmosferę ja np. mówię że „jestem wkurzona na maxa” a on „na Maxa? A co on złego Ci zrobił ?”) Na kolację serwujemy sobie liofila, ale po zalaniu woda tak szybko stygnie (w namiocie musi być grubo ponad -10 stopni), że liofil nie ma szans napęcznieć, chrupie nam okrutnie w zębach, więc w końcu rezygnujemy z tej wykwintnej kolacji i próbujemy zasnąć na tych na sześciu tysiącach metrów. „Budzik” nastawiamy na 5.00.

Świt. Spakowałam się wieczorem, więc po szybkim śniadaniu, zakładam wszystkie puchy na siebie, Millety i raki, smaruję kremami i jestem gotowa do wyjścia. Po 6.00 do Colera z Nido przyszedł Rysiek. Wychodzimy ok. 6.30. Jest zimno, ale nie wieje, zapowiada się ładny dzień. Na początku idziemy wszyscy razem. Kanadyjczyk narzeka, że ręce mu marzną, więc daję mu ogrzewacze do rąk, które wsuwa w łapawice (wzięłam cały zapas). Potem Staszek, Romek i Kanadyjczyk zostają w tyle, ja idę z Tomkiem i Mariuszem, w końcu już tylko z Tomkiem, bo Mariusz też został z tyłu (mówi, że bolą go płuca i że chyba będzie schodzić). Idzie mi się dobrze i nawet nie wiem kiedy dochodzimy do Independencii na 6370. Robimy postój kiedy przychodzi Rysiek. Tempo i kondycję ma niesamowitą. Poruszanie się w tych warunkach nie sprawia mu żadnych trudności. Rysiek mówi, że mamy bardzo dobry czas (jest 9.00) i na ponad 90% mamy szansę żeby wejść na szczyt. Reszta zrezygnowała, więc zostajemy w dwójkę (ja i Tomek, Mariusz zadecydował, że schodzi) i Rysiek. Cały czas jest stromo, ale po śniegu w rakach idzie się bez problemu, za Independencią podejście robi się jeszcze bardziej wymagające, potem jest trawers, długi, monotonny i paskudny, żadnych zakosów, niby płasko, ale cały czas pod górę aż do skały pod Canalettą. Tu idzie mi się źle, muszę robić co chwilę przerwę na złapanie oddechu. Idę i myślę o tym, że już dzisiaj skończy się to dreptanie pod górę, że jeszcze tylko kilka godzin zostało do szczytu i że tam dojdę. Myślę jeszcze o tym, ze mam znieść kamyk z góry, że obiecałam, ale najczęściej nic nie myślę (to wychodzi mi najlepiej). Pod skałą (6660m) robimy chwilę przerwy. Ludzie siedzą tu zazwyczaj bardzo długo, ale z Ryśkiem taki numer nie ma szans. Ledwo zdążyłam się napić herbaty i łyknąć żel energetyczny a już trzeba iść dalej, od tego miejsca na lekko (około 1,5 godziny do szczytu), bo pod skałą zostawiliśmy plecaki (tak robi większość osób, każdy kilogram wyżej to niepotrzebne obciążenie utrudniające wejście na szczyt).

Świt, w drodze na szczyt, fot. Ania
trawers, długi, monotonny i paskudny, żadnych zakosów, niby płasko, ale cały czas pod górę aż do skały pod Canalettą, fot. Ania

O Żlebie Canaletta we wszystkich relacjach można przeczytać, że jest trudny, nieprzyjemny i że jest najgorszym odcinkiem na całym Pagórze. Nikt nie napisał, że jest to równocześnie najładniejszy odcinek drogi. Po prawej stronie przewieszona skała o ciepłym pomarańczowym zabarwieniu, po lewej piargi, które kończą się dopiero pod szczytem. Warunki w żlebie były bardzo dobre – zmrożony śnieg i przetarty szlak. Dla mnie dużo mniej męczący (psychicznie) był ten odcinek w porównaniu z trawersami. Ostatni odcinek przed szczytem to też trawers biegnący trochę poniżej grani (stok stromy, trzeba uważać żeby nie polecieć w dół), dwa kroki, pięć wdechów i wydechów, ostatnie metry – kilka kroków w skale i szczyt Pagóra, pozbawiony śniegu, szeroki i płaski. Dwa krzyże i widok na południową ścianę Aconcaguy. Widoczność bardzo dobra (dzień wcześniej grupa szturmowa miała gorszą pogodę). Weszłam wolno, ale miałam większy zapas sił w porównaniu chociażby z Blankiem. Na szczycie byliśmy sami. Było przed 15.00, więc wejście z Colera zajęło nam około 8 godzin. Potem wszedł Rafał, który poprosił mnie o zrobienie kilku zdjęć (o tym, że to Rafał dowiedziałam się dopiero w Puente del Inca). Miałam ochotę posiedzieć tam dłużej (było dosyć ciepło i nie wiało), ale Rysiek zarządził po 15 minutach odwrót. Po drodze do Colera nie zrobiliśmy żadnego postoju, ja szłam wolniej, więc chłopaki co jakiś czas sprawdzały co się ze mną dzieje. W pewnym momencie, na prostym odcinku, nogi zaplątały się jedna o drugą i…. ryms w śnieg. Nie pamiętam żebym kiedykolwiek była tak potwornie zmęczona jak podczas tego zejścia. Rysiek bez przerwy poganiał, bał się, że nie zdążymy zwinąć namiotu w Colerze i zejść do Nido. W Colerze byliśmy około 18, tu też nie było czasu żeby odsapnąć, zwinęliśmy namiot i to co w nim zostało (pozostałe namioty zniosły chłopaki wcześniej) i pędem do Nido. W Nido pusto, bo wszyscy zeszli do Mulas. Był tylko Kanadyjczyk, który z bliżej niewyjaśnionych powodów tu został. Wzięłam od Ryśka termos z ciepłą wodą i zapakowałam się do namiotu i śpiwora. W nocy było jeszcze zimniej niż zazwyczaj, bo spałam (próbowałam) sama w trzyosobowym namiocie, ale to już nie miało większego znaczenia.

południowa ściana Aconcaguy, fot. Ania
dwa kroki, pięć wdechów i wydechów, ostatnie metry – kilka kroków w skale i szczyt Pagóra, pozbawiony śniegu, szeroki i płaski

Zejście do Mulas, piątek

Ranek. Dotykam twarzy. Coś wyraźnie jest nie tak. Patrzę w lusterko i….. przez chwile żałuję, że nie ma tu żadnych Afrykańczyków. W konkursie na największe usta świata wygrałabym główną nagrodę (ewentualnie mogłabym też straszyć staruszki stojące w kolejce w przychodni). Okolice między ustami a nosem nie wyglądały lepiej (no tak, przez to całe tempo, posmarowałam się tylko raz – podczas wejścia). Afrykańczyków nie było, staruszek też nie, więc wychodzę z zamiarem postraszenia pozostałych. Na szczęście nie było czasu na takie dyrdymały jak moja spalona twarz, trzeba było spakować kolejny obóz. Zabraliśmy się do pracy – głównie Tomek i ja, potem dołączył się Rysiek (Kanadyjczyk nie był entuzjastą życia obozowego). Zwinęliśmy 4 namioty, które znieśli tragarze. I w dół. Plecak napchany do granic możliwości i jeszcze mnóstwo „drobiazgów” podoczepianych na zewnątrz (przydał się pokrowiec). Schodzę sama, Tomek z Ryśkiem pognali szybciej, Kanadyjczyk został gdzieś w tyle. Bolą mnie palce (paznokieć odpadł w zeszłym tygodniu), więc schodzę bokiem metodą „przekładanki” na zmianę z „dokładanką” aż do Mulas. W międzyczasie zaczął padać śnieg. Szykuje się kolejne załamanie pogody, wykorzystaliśmy więc idealnie okno pogodowe na wejście na szczyt. Kilka grup wchodzi do góry, a ja się cieszę, że już nie muszę.

Droga powrotna z Nido do bazy, fot. Ania
Ostatnie kroki przed bazą, fot. Aga J.

Z Agnieszkami uczciłyśmy naszą walkę z Pagórem przy pomocy piersiówki, usta piekły, ale co tam….

Dolina Horcones, sobota

To miała być przyjemna wycieczka urokliwą Doliną po dobrze spełnionym zadaniu. Była koszmarem, gorszym od wejścia na szczyt. Powodem była bliżej niesklasyfikowana jednostka chorobowa (zemsta za atrapę). Drastycznych szczegółów oszczędzę. Napiszę tylko, że poniżej Confluencii zaczęło regularnie lać a mi było już wszystko jedno (czy leje się na mnie czy ze mnie), przestałam też zwracać uwagę na skurcze myśląc ze złośliwą satysfakcją, że przecież nędzna fizjologia nie może mieć większego wpływu na mój mózg. Najcudowniejszym miejscem w Puenta del Inca była pewna obskurna toaleta, którą dopadłam po wypiciu wina i oleju (doktor Agnes zaordynowała :).

Pakowanie i droga przez Dolinę Horcones, fot. Ania
Moje już całkiem rozpadnięte buty po przejściu Doliny Horcones, fot. Ania

Wilk Stepowy i inni

Pagór jest w pewnym sensie „polską górą”, szczególnie w lutym, kiedy permit jest tańszy w porównaniu z permitem styczniowym. Spotkaliśmy tu większość polskich agencji organizujących wyjazdy na Ancę. Były również grupy, które przyjechały samodzielnie (np. Aga spotkała znajomych, z którymi była na Blancu, przyjechali w grupie czteroosobowej, wszyscy weszli na szczyt). Byli też samotnicy jak Wilk Stepowy, którego poznałam w Colerze. Wilk Stepowy miał na imię Tomek i na wysokości 6000m w goreteksie (my w puchach) wyglądał na turystę w Tatrach w okresie wiosennym. Tomek wcześniej przez trzy miesiące podróżował sam po Ameryce Południowej i na koniec zrobił sobie wycieczkę na Pagór. Na szczyt wszedł, minęliśmy się w Canalecie, szedł bez kijków, co strasznie zezłościło Ryśka, który burknął pod nosem, że to niebezpieczne i że głupota. Tomek sam wniósł wszystko do bazy (50kg na plecach przez 36 km) a potem zniósł, plecak ważył niewiele mniej, bo zamiast jedzenia, niósł na dół śmieci (nam ta przyjemność odpadła, agencja Aconcagua Trek załatwiła sprawę). Drugim spotkanym samotnikiem był Rafał. Po dwóch godzinach wygłupów w barze w Puente del Inca wpadliśmy na to, że spotkaliśmy się na szczycie i ja mu zrobiłam zdjęcia przy słynnym krzyżu („aaaaa….to ty mi zrobiłaś te beznadziejne foty”). Aga spotkała chłopaka, z którym była gdzieś na innej górze, również chciał sam wejść na Pagór, ale czekał na tańszy permit (poza sezonem) i czekając zatrudnił się w barze, w którym jedliśmy, ucząc się przy okazji hiszpańskiego. Zaserwował nam pyszne empanadas jako przystawkę przed lomo 🙂

Jemy, śpimy i pijemy

Rysiek z Puente pojechał do Santiago oglądać zawody szachowe, a my nad ocean do Vina del Mar.

w drodze nad ocean do Vina del Mar, fot. Ania

Spędziliśmy tam 4 dni. Jedynym problem było znalezienie (tuż po śniadaniu, które kończyliśmy o 12.00 tamtejszego czasu) odpowiedniej knajpy gdzie można było zjeść dobry obiad i deser (w jednej kultowej staliśmy 3 godziny w kolejce, czekając aż pani wywoła z listy nasze nazwiska), a po obiedzie (przyjechałam 3 kg cięższa) udawaliśmy się na poszukiwanie dobrej knajpy gdzie można było się dobrze napić (chilijskie wina podbiły nasze serca). Próbowaliśmy też żuć liście koki, po których język drętwiał. I to byłoby na tyle…….

nasz niezawodny babski team Aconcagua 2011